Nawet wolę tę wersję, niż oryginalną T. Love, chociaż i tutaj śpiewa Muniek Staszczyk.
A oto i podejście do sernika. Potrzebne będzie:
- mega dużo jajek - tak z 10,
- 1 kilogram sera białego,
- 2/3 szklanki cukru,
- 1 łyżeczka cukru waniliowego,
- 1 łyżka mąki pszennej (w oryginale było po pół łyżki pszennej i ziemniaczanej, ja tej drugiej w szafce nie uświadczywszy zdecydowałem się na małą modyfikację),
- biszkopty na spód.
A wykonanie wygląda tak:
Oddzielamy białka od jajek ("żeby Ci chociaż odrobina białka nie wpadła" - pamiętaj) i ubijamy białka na sztywną pianę. Dodajemy połowę cukru i też łączymy.
Potem zajmujemy się żółtkami. Dodajemy do nich resztę cukru i ucieramy na - pamiętacie kogel z dzieciństwa? Surowe żółtka + cukier + kakao (które sobie w dzisiejszym przepisie darujemy)? Czego to żołądek dziecka nie przyjmie... wtedy jednak smakowało niesamowicie. Darujcie reminiscencję. W każdym razie ucieramy na kogel, dodajemy ser, mąkę i cukier waniliowy i miksujemy rzecz jasna.
Jak to zrobimy, to wlewamy do masy serowej pianę z białek i też delikatnie miksujemy. Potem wykładamy blaszkę papierem, wykładamy na spód biszkopty i wylewamy całe ciasto. Zawczasu musimy rozgrzać piekarnik do 180 stopni i pieczemy ok. 45 minut.
Wersja dla bardziej zaawansowanych/ nadaktywnych/ nudzących się (w głowie dopiszcie sobie kolejne epitety) zakłada, że odlejecie sobie trochę całej masy, dodacie kakao i to wylejecie najpierw, a potem resztę. Powstanie wtedy ciemniejsza warstwa na dole.
No, a po wszystkim sernik pewnie Wam opadnie. Mnie się tak dzieje za każdym razem, chociaż już różnych rzeczy próbowałem, łącznie z długim studzeniem w zamkniętym piekarniku (to jest chyba najtrudniejsze, zważywszy jak sernik pachnie:)